sobota, 30 października 2010

Jaki kraj taki obyczaj

To juz koniec relacji, drodzy czytelnicy, jutro rano wylatuje do Berlina. Moze powinnam na koniec napisac wam, jak tu jest wlasciwie w tej czesci Azji i jak ten rejon wypada w mojej podrozniczej skali porownawczej. Jesli chodzi o samo podrozowanie, to jest to stosunkowo latwe. Sam pobyt jest tu nieprzyzwoicie tani, przez co tez ta Azja pld-wsch jest Mekka backpackersow z calego swiata. Czesto podrozuja calymi stadami (albo sie lacza sie na miejscu) i imprezuja razem. Mozna tu naprawde niezle i tanio poimprezowac, to fakt. Niekoniecznie my cup of tea. Nie traktuje podrozy jak pielgrzymki, ale poimprezowac moge sobie w ojczyznie swojej kochanej, a tu szukam czegos innego.

Troche ciezko jest w trzy tygodnie dowiedziec sie czegos wiecej o stylu zycia, a przynajmniej od lokalsow. Moze dlatego, ze podrozowalysmy we trojke, i ze tak naprawde nie spotkalysmy nikogo z angielskim wiecej niz basic level :( szkoooda. Iran tutaj zdecydowanie bije wszystkich na glowe.
 Wydaje mi sie tez, ze Azjaci sa bardziej zamknieci w sobie niz Arabowie, i bardziej na dystans. Nieslychanie uprzejmi i grzeczni, zreszta o tej ich slynnej "politeness" mialam juz cos tam na zajeciach z pragmatyki:)
Kilka rzeczy, na ktore mozna zwrocic uwage:
- idac ulica spokojnie mozna wprost zagladac im do living roomu, a czasem dom wychodzi im na ulice
- gdy cos podaja, robia to obiema rekoma, nie macie pojecia jak to grzecznie wyglada;)
- przed wejsciem do domu zawsze sciaga sie buty
- sa w ogromnej wiekszosci czysci i sprzataja. W skali porownawczej Indie stoja het, het, daleko za Wietnamczykami. Mam zreszta wrazenie, ze Azja rzadko smierdzi:)
- w wiosce Akha w Laosie bliznieta oddaja do domu dziecka, rodzice pala chate, biora rozwod, kazde idzie w swoja strone. To na plus, bo kiedys je zabijali.
- mozna sie tu pobierac kto z kim chce:)
- no i w ogole - zapewniam was, ze tu jest naprawde nowoczesnie i zaden Trzeci Swiat Boze bron. Zeby sobie nikt nie myslal. U nas jak sie zrobi zdjecia na bazarze i gdzies na glebokiej Wildzie to tez wyglada jak Trzeci Swiat, ot co.

Dziekuje Panstwu za uwage, zapraszam w nastepnym sezonie. Albo nie, bo jesli pojade do Birmy to tam nie ma Internetu. Coz za niepowetowana strata:)
Przerwa na siedzenie w parku:)

Hanoi night life

Sekrety medycyny tajskiej - Bangkok

Ze specjalna dedykacja dla (...). Niektorzy przypalaja sobie lydki na skuterkach, innym stopa urasta do wielkosci pilki noznej od pocalunku pajaka, a niektorych... dopadaja zyjace na pld-wsch azjatyckich plazach male nicienie.
Jeden dzien na plazy i masz ci los. No i trzeba mi bylo o nich mowic??? Przeciez wiadomo, ze jako praktykujaca hipochondryczka na pewno przetestuje je na sobie. Nowo poznana francuska kolezanka opowiada mi historie znajomej, ktorej w Ameryce Poludniowej jakas larwa musiala urosnac ze 3 cm, zeby mozna bylo paskudztwo usunac chirurgicznie. Basta, ide do lekarza juz teraz. Zaspany polski doktor (w Polsce godz. 6 rano, weekend:) na lini z ubezpieczycielem radzi mi zreszta to samo. Zgodnie z zasada, ze lokalsi lepiej sie znaja na swoich lokalnych przypadlosciach niz polscy felczerzy. Zmudna wedrowka w poszukiwaniu szpitala, 3 woreczki lekarstw z opisami kiedy ile i jak dlugo brac i juz czuje ze wygralam te runde. Na koszt ubezpieczyciela (dzieki Rudzia!!!)
Przez moje medyczne przygody przepada mi jednak pokaz tradycyjnego tanca tajskiego, palac krola tez juz chyba mi zamkneli:( Co by tu zrobic ze soba w takim razie w mile sobotnie popoludnie w Bangkoku? Ooo, jest zoo!!! Jestem jedyna bialaska, ktorej przyszedl do glowy podobnie glupi pomysl:) Nic to, zawsze fajniej pogapic sie jak spedzaja czas lokalsi niz przebijac sie przez backpackerska tluszcze przy rzekomo kultowym Khao San Road, brrrrrrr.
Zoo jest tutaj zdecydowanie wielofunkcyjne:)


PS. Siorka, w tym zoo maja tu takie bezwlose swinki morskie. Kocham je.

"I survived Saigon"

Koszulki z takim napisem mozna sobie zakupic tamze. Chyba sobie na taka zasluze, bo nie tylko przechodze przez ulice na tzw. "pchle" (czyli podczepiam sie pod lokalsa), ale nawet autobusem miejskim organizuje sobie transport do i z lotniska. Zobaczyc cos w Sajgonie majac tylko 5 godzin to nie lada wyczyn.
Prawdziwy Sajgon
Moj wybor pada na Palac Zjednoczenia, czyli wspanialy przyklad architektury lat 60-tych XX wieku. Czyli w srodku cos mniej wiecej jak poznanski Novotel w bardziej ceremonialnym wydaniu, bo palac byl budowany dla Prezydenta. Ze schronem, bo na prezydenta-tyrana juz raz jego wlasna armia bomby zrzucala. Do dwoch razow sztuka, bo go w koncu dopadli zreszta. A tu prosze - na Kubie Fidel tak dlugo sie trzyma i nic. Inna mentalnosc chyba.

Drugi raz bomby zlatywaly na palac, Prosze Panstwa, gdy w 1975r. Viet Cong wygrywal wojne z Amerykanami. Pilot-szpieg, ktory dokonal tego brawurowego wyczynu jako byly bohater zostal potem wiceprezesem wietnamskich linii lotniczych. To sie nazywa kariera - od szpiega do wiceprezesa. Takiej sciezki to chyba nawet nasze HR-y nie wymysla:)

Nie udaje mi sie isc niestety do Muzeum Wojny Wietnamskiej. Moze nic nie trace - ale z drugiej strony, totalnie mnie zadziwia zupelnie inne podejscie Wietnamczykow do tej wojny - zero martyrologii w codziennym zyciu, ani powracania do tego co bylo. Amerykanie tymczasem odmieniaja slowo "Wietnam" przez wszystkie przypadki i tam, zeby zostac senatorem, nie trzeba byc bohaterem, sam status weterana w zupelnosci wystarczy.
To tyle z refleksji mniej lub bardziej glebszych. No to Good Bye Wietnam! To juz koniec audycji na dzis, dziekuje Panstwu za uwage, jutro slyszymy sie z Bangkoku...


Towarzysz Ho Chi Minh wiecznie zywy

czwartek, 28 października 2010

Phu Quoc lotnisko - Phu Quoc hotel

Sponsorem dzisiejszego odcinka bloga sa wietnamskie linie lotnicze. Zamiast znalezc sie w Sajgonie mam zafundowany hotel (z kabina pryszncowa i bez karaluchow), zarelko i promese wylotu jutro z rana. Oooooby, bo wieczorem wylatuje nach Bangkok, wiec mam nadzieje, ze dzisiejsze odwolywanie lotow to nie zadna epidemia. Szlag tym samym trafil zwiedzanie Sajgonu, i wierzcie mi, drodzy czytelnicy, okreslenie to jest ocenzurowana wersja wulgaryzmow, jakimi w tej chwili obdarzam Vietnam Airlines. Nie wspominajac, ze moglam sobie siedzec jeszcze caly bozy dzien na plazy zamiast w zapyzialym terminalu tej :(
Nic to. Dobra strona jest kolacja, w trakcie ktorej Wietnamki demonstrowaly, w jaki sposob spozywa sie wietnamskie jedzenie - papier ryzowy zamoczyc w wodzie, wsadzic salate i ogorka i olbrzymiego kalmara. Bach do miseczki z sosem i do paszczy. A te siki Weroniki, o ktorych byla mowa w poprzednich odcinkach to herbata z lotosu.
Nawiasem mowiac, na moje oko Wietnamki  podrozuja z Francuzami w ramach sponsoratu. Czy jest w ogole takie slowo??? Jesli nie ma, to wlasnie wymyslilam. Jest to dosc powszechnie tu spotykane skrzyzowanie mecenatu ze sponsoringiem w zamian za uslugi, teeeee, noooo.... towarzyskie.
Zrobi sie blekitne niebo w Photoshopie i bedzie jak Bounty:)

środa, 27 października 2010

Rajska wyspa - Phu Quoc

To moja pierwsza tropikalna wyspa. Rejs przebiegl beztrosko, stewardessa nawet rozdawala chusteczki nawilzajace, wode i ciasteczka :)
Na Phu Quoc przybywam przed 16-ta, wiec mimo blyskawicznego znalezienia lokum (bungalow) nie udaje mi sie zesmazyc na skwarke - slonce zachodzi tutaj o 18:00. Nie dosc ze zachodzi, to jeszcze burza przechodzi. Jak bedzie jutro padac, to obrazam sie na tutejszy kanal pogodowy, bo jutro po poludniu wylatuje do Sajgonu. Nic to, trzeba bedzie wstac  z samego rana, zeby poczuc sie jak w reklamie Bounty. Bungalow jak bungalow, sloma jakas u gory, wyglada czysto, po ostatnich perturbacjach hotelowych sprawdzam, czy nie ma myszy i wygrazam wlascicielowi, ze jak beda myszy to opuszczam to miejsce NATYCHMIAST.  Tylko karaluchami nie wygrazam, a przed chwila po powrocie z kolacji zabijam trzy wielkie les cucarachos. Bede kontynuowac polowanie po powrocie z neta :D. Chyba czeka mnie noc przy swietle, hehe.
Zar w tropikach - to be continued.
Moje 2 hamaki

Vietnam alone

Wczoraj podjelysmy trudna decyzje. Ze wzgledow logistycznych (dziewczyny maja troche wiecej czasu) musimy sie rozdzielic juz teraz, jesli mam zdazyc zalapac troche zaru w tropikach. Po sniadanku zegnamy sie wzruszajaco, dziewczeta jada dalej z socjalistyczna wycieczka, a ja wrzucam azymut na moja tropikalna wyspe. Wsiadam do busa, rozsiadam sie wygodnie i.... jest. Pojawia sie nie wiadomo skad - Nagly Atak Paniki.
Bosz, zostalam zupelnie SAMA. Spokojnie Anna, breathe deeeeeeply...wdech, wydech, wdech, wydech... jestes duza dziewczynka, a przynajmniej wieksza niz wszyscy Azjaci wokol. I'm ok, I'm ok, I'm ok.
O, jacys bialasi tez siedza ze mna w busie. Juz mi lepiej... O, jakas dziewczyna tez podrozuje Vietnam alone. Dam raaaaaade:)

Wycieczka zorganizowana w wersji socjalistycznej - Delta Mekongu

Naprawde nie lubie miec malo czasu. Delta Mekongu to jedno z najladniejszych miejsc w Wietnamie i gdyby miec go wiecej, mozna by zejsc nieco z utartych szlakow. A tu kiszka - mamy tak napiety plan, ze jedyne co nam pozostaje to wykupic 2 dniowy wyjazd z Sajgonu, z noclegiem i rano pojechac dalej samopas w strone naszej tropikalnej wyspy. A tak wyglada nasz plan podrozy po delcie:
7:45 - zbiorka pod biurem podrozy i wyjazd duzym autokarem. W busie zbieranina bialasow i azjatyckich nacji
10:00 - zwiedzanie pagody w My Tho
11:00 - pakujemy sie na lodzie w przystani.
Plyniemy, plyniemy, plyniemy.
12:00 - lunch na wyspie Zolwia
13:00 - kontynuujemy rejs. W polskim kinie nic sie nie dzieje...
14:00 - dobijamy do wyspy - krolestwa kokosow. Na wyspie maly warsztacik z produkcja cukierkow kokosowych (85% kokosa:). Warsztacik sklada sie z 3 sprzetow i duzego stolu, na ktorym pan wylewa i kroi cukierkowa mase, a swistak siedzi i zawija je w papierki. Malymi zjatyckimi lapkami. Kokonutki mozna zakupic, co tez czynimy bez zwloki


Swistaki

15:00 - na kolejnej wyspie przejazd lodziami z wioslarzami  i poczestunek na ladzie - tropikalne owoce (zjadlam) i herbata miodowa z cytryna.
15:30 - program artystyczny. Eteryczne dziewcze, z udreczonym wyrazem twarzy, spiewa: "Miaaaauuu, miauuuuu, miauuuuuuu". Na moje oko, a raczej ucho, totalnie poza linia melodyczna. Sprobujcie zachowac przyjemny wyraz twarzy jak dziewcze caly czas utrzymuje kontakt wzrokowy z publicznoscia :D
18:00 - dojazd do hotelu. Czas wolny.


Splyw na Mekongu

Uff. to byl cieeeeezki dzien...

poniedziałek, 25 października 2010

Mala czarna po malym co nieco:)

Pisalam troszeczke o kawie, ale nalezy sie wam male postscriptum, drodzy czytelnicy:)
Otoz wczoraj zawedrowalysmy z Dorota do sklepiku z kawa, gdzie pani poczestowala nas kawowym rarytasem. Doris, zachywycona smakiem tego boskiego nektaru, od razu zakupila paczke, zaplaciwszy dosc wysoka, jak na azjatyckie warunki, cene. Cos mi tam po glowie sie kolatalo, ze jak na kawie napisane jest "Weasel" i narysowane futerkowe zwierzatko (lasica), to cos to oznacza...
Bingo! Lokalnym, wietnamskim delikatesem jest kawa, ktora czestuja wszystkich zagranicznych prominentow. Kawa jak kawa, ale produkcja tegoz jaka ciekawa:) Otoz na plantacjach grasuja dzikie lasice, ktore sa wielkimi fanami kawy, ale tej w lupince. Zazeraja sie tym na potege, bedac na tak zwanej pachcie. Plantatorzy natomiast potem chodza i cierpliwie lasiczane kupy zbieraja, bo po przejsciu przez system trawienny futerkowcow ziarenka nabieraja niezwyklego wprost smaku i aromatu....

No to co???? jacys chetni na kawowy delikatesik??? Ilosc zamowien ograniczona! bo plecak mam juz ciezki jak jasna cholera:)

niedziela, 24 października 2010

Male co nieco....

A teraz, drodzy czytelnicy, mala dygresja na temat kuchni azjatyckiej.
Cokolwiek by o niej powiedziec, jest bardzo zroznicowana. Laos i Wietnam roznia sie jednak - w Laosie psow nie jadaja. Oczywista oczywistoscia jest, ze podstawa zywieniowa jest tu ryz i nudle. W zupie wole takie biale i plaskie, a la tagliatella, a te co u nas w zupkach Vifon lubie podsmazane. Jak to w kuchni azjatyckiej, warzywa, czy to w zupie czy gdzie indziej podaja al dente. Do ryzu serwuja podsmazana kapuste, owoce morza, rybke i na przyklad podsmazana cebule z jajkiem, ktora przygotowuja dokladnie w tych proporcjach - na oko jakies 1 jajko na pol kilo cebuli:).
Hitem sniadaniowym jest stoisko na ulicy gdzie w przekrojona bagietke pani wrzuca usmazone jajo. Pyyycha. Moje polskie podniebienie zdecydowanie woli takie cos niz zupe pho na sniadanie. W Laosie mozna sobie bylo zamowic wielkiego sandwicha z kurczakiem i warzywkami. Co do jedzenia na ulicy, Lonely Planet podpowiada, zeby sugerowac sie pojazdami zaparkowanymi przy ulicy, skuterki oznaczaja lepsze zarcie, rowery moga oznaczac tansze. Ja zazwyczaj kieruje sie nosem i stopniem czystosci wokol. Na szczescie, tfu, tfu, odpukac, zadna klatwa mnie jeszcze nie dopadla. Ale zeby zjesc na ulicy kurczaka w zupie, co to, to nie - maja takie niewyskubane piorka, a fuj.
Piwo jest dobre rowniez w Wietnamie, choc laotanskiego Beer Lao nic nie przebije. Maja tu tez przepyyyyyszna kawe, do ktorej leja takie geste, slodkie mleczko. Tutejsi pija na potege siki Weroniki, podejrzewam, ze jest to zielona herbata, ktorej fanka, jak wiadomo, nie jestem. Ale jako ze tylko krowa nigdy nie zmienia zdania, kto wie, moze sie nawroce:).


Znalazlam bistro


Po prawej wietnamskie fyrtki, po lewej, nie wiem co:)

Rejs po Zatoce Halong

Meczymy pania w Sinh Cafe (operator turystyczny) przez jakies 3 godziny. Okazuje sie, ze da rade zrobic Delte Mekongu w 2 dni, ale w srodkowym Wietnamie jest powodz, w  zwiazku z czym transport ladem w tamta strone jest dosc ryzykowny, a nam brakuje czasu (niech ktos mi sprobuje no tylko wypomniec 3 tygodnie urlopu...co ja mam z tymi 3 tygodniami zrobic w Wietnamie ja sie pytam??? 4 ledwie by starczylo....). Po rozwazeniu wszelkich mozliwych opcji podejmujemy w koncu trudna decyzje - omijamy srodkowy Wietnam:( i lecimy z polnocy na poludnie na Delte i wyspe Phu Quoc.
Co robic jednak w Hanoi przez 2 dni? Nic, tylko u umeczonej kobity wycieczke trza wykupic, skoro juz tyle czasu nam poswiecila. Zorganizowany rejsik, z noclegiem na wyspie i jedzeniem inclusive, nastawiamy sie zatem na peeeeelen relaks, a caly ten turystyczny rejwach trzeba bedzie ignorowac (Halong Bay jest tu tzw. must-see).

Plywajaca wioska rybacka - w jedym gospodarstwie mieszkal pies a w drugim kot
Halong to malownicza zatoka naciapana licznymi skalisto-zielonymi wysepkami, pomiedzy ktorymi kursuja lodzie z turystami. Po zwiedzeniu tutejszej Jaskini Niedzwiedzia na jednej z nich dobijamy do wyspy Cat Ba, gdzie mamy nocleg. Miasteczko jest chyba jak nasz Kolobrzeg - Wietnamczycy spedzaja tutaj swoje upalne lato, bo teraz jest dla nich za zimno (30 stopni, sic!). Mnostwo hoteli na promenadzie, karaoke bary (podejrzewam, ze to tutaj wlasnie wymyslili) oraz kraby i inne gady plywajace w miskach przed restauracjami. Jak ktos chce, moze sie zatem najpierw ze swoim posilkiem zaprzyjaznic.
Wieczorem szybki browar na promenadzie i ignorujac kapusciany zapach w naszym hotelu, zrelaksowane udajemy sie na spoczynek.


Nauka wedkarstwa:)


piątek, 22 października 2010

Wypad do stolycy

Centrum Hanoi o poranku jest krolestwem fitnessu. Wokol jeziora gromadza sie staruszkowie i cwicza taj chi czy inne karate. Chyba jest to dla nich jakis sposob na zycie towarzyskie, tak jak dla polskich staruszkow codzienne zakupy na dzielnicowym  ryneczku.
W ciagu dnia stolica jest jak ul - wszechobecne bzyczace motorki,  riksze, chodniki zawalone stoiskami. Tutejszy ruch uliczny jest prawdziwym wyzwaniem dla pieszego  - dzis z Dorota bylysmy jak te 2 pchly z kawalu pt. "Idziemy pieszo czy czekamy na psa?". Musialysmy poczekac na jakiego lokalsa, zeby przebic sie na druga strone ulicy, a nie powiem, zebym byla jakims zoltodziobem w tej kwestii.
Wieczorem miasto  przystraja sie jak choinka bozonarodzeniowa - tysiace lampionow i innych kolorowych swiatelek. Zycie towarzyskie toczy sie na malych plastikowych krzeselkach na chodnikach, setki ludzi popijaj jakies zolte cos (green tea?) i pluja lupinkami od slonecznika. My zamiast plucia serwujemy sobie sajgonki. Mniaaaaaaaam.

PS. zdjecie pozniej, bo net dziala jak slimak :(

czwartek, 21 października 2010

Trekking w okolicach Sapa


Po jednej przewodniczce na lepka:)
 Dzisiaj stonkujemy w gorkach naokolo Sapa. Bierzemy xe om (motorbike) razy 3 i pojezdzamy do punktu startowego. Tam ugadujemy sie z 3 kobitkami z plemienia czerwonych Dzao - beda naszymi przewodnikami. Warunek - kazda z nas kupi potem od swojej pani przewodnik jakies rekodzielo. Deal. Najmlodsza z kobiet ma 40 lat, a wyglada na 20 lat wiecej.

 Po drodze mijamy kilka malych grupek bialasow z przewodnikami z tourist office. Ciesze sie, ze spacerujemy na wlasna reke, bo idiotyzmem totalnym jest wykupywac tour na trase dla emerytow. Naprawde trzeba byloby sie napracowac, zeby sie tutaj zgubic:)

Pola ryzowe
Dzis wieczorem wsiadamy w luksusowy pociag z kuszetkami i ruszamy na podboj stolicy. Zegnam Sapa - mimo moich obiekcji i krupowkowszczyzny handlarze nie sa tak nachalni jak na przyklad w Jordanii, a dzieci w wioskach gorskich tylko machaja lapkami, zamiast wyciagac je po cukierki i kase. Machina turystyczna jest chyba rozsadniej zorganizowana w Azji niz u Arabow.

 PS. siedze sobie w kafejce, a jakies 20 dzieciakow napitala w gry komputerowe, konsultujac przy tym poszczegolne ruchy komputerowe na planszy:)

środa, 20 października 2010

Sapa - Szklarska Poreba w Wietnamie

Dzisiejszy Dzien Kobiet obchodzimy w Wietnamie. Klasyka- faceci tlocza sie przy stoiskach i kupuja tutejsze gozdziki. Sapa jest skrzyzowaniem Szklarskiej Poreby z Krupowkami, wiec nic tylko kupowac rozne gadzety.Kupilam sobie kurtke North Face'a za 120 zeta, z polarem. Jesli to nie goretex, to i tak chyba warto sie pocieszyc zakupami po paskudnej podrozy. Dzis autobus zatrzymal sie w barze. Poszlismy obejrzec co mozna zjesc i w misce zobaczylam zabitego, swiezo oskubanego psa. Niby wiedzialam, ze tak bedzie, ale nie bylam zupelnie przygotowana na ten widok.  Z tego wszystkiego nie chce mi sie na razie wiecej pisac:(

wtorek, 19 października 2010

Luang Prabang (Laos) - Dien Bien Phu (Wietnam)

Czas nas goni, ruszamy nach Wietnam. Kosmicznie dlugi czas podrozy pomiedzy punktem A a punktem B (to te marne drogi) nam nie sprzyja, a urlopu coraz mniej. W koncu zamieniamy Srebrne Strzaly na lokalne autobusy, ale na szczescie zaden z lokalsow nie choruje - myslalam, ze to jakis mit, pani z przodu jednak dla orzezwienia i odgodnienia zlego samopoczucia wacha przekrojona limonke (chyba tansze toto niz aviomarin:)

Zdjecie: plecaki na dachu dobrze jest przymocowac - just in case

W kolejnym lokalnym autobusie jeszcze bardziej lokalnie - na 4 miejscach siedzi 6 osob, ale moze dlatego, ze tutejsi to male chudzielce. Jestem scisnieta jak szprotka, ale na szczescie, nie tak jak u Arabow czy w Indiach, tutejsza plec przeciwna (przeciwna do mojej oczywista) zachowuje sie bardzo przyzwoicie, zadnego macania ani  oblesnych spojrzen. Mozna, a wrecz trzeba, usmiechac sie do nich na calego, co tez robie. Oznacza to chyba, ze jestem bardzo grzeczna, uprzejma, i szanuje lokalna kulture. Taaaaak.

Dien Bien Phu jest jedynie przystankiem na drodze do Sapa. Gdyby padalo, jest duze prawdopodobienstwo, ze dobrenlibysmy tu po 12h, tuz przed zmrokiem,  a tak jestemy po 6h. Mozemy zatem poszwendac sie po miescie. Umiem juz jezdzic na motocyklu, ale z tylu:)
Zdjecie: Ci wspaniali laotanscy faceci :)

niedziela, 17 października 2010

Luang Prabang - miasto miliona guesthouse'ow

Od rana mozemy zwiedzac Luang Prabang i okolice. Zaczynamy klasycznie - nie ma tu wprawdzie aquaparku, ale 40km od miasteczka jest wodospad, w ktorym mozna sie potaplac. Pielgrzymuja tam wszyscy, wiec my tez owczym pedem, ale z samego rana, coby choc troche kameralnosci zazyc. "Zazyc" przez "z" z kropka, bo cos dziwnie to slowo wyglada. Strasznie tesknie za polskimi znakami diakrytycznymi, i stwierdzam, ze nie mozna bez nich zyc, a przynajmniej pisac:( ].

Zdjecie: Wodpospady - udaje, ze plywam. @ Valec: z dedykacja:)

Po powrocie do miasteczka kolejne zelazne punkty z przewodnika, a potem jeeeeesc. Jadlam juz kolacje nad Eufratem, teraz pora na obiad nad Mekongiem. No i nadeszla moja ulubiona czesc dnia, czyli czas wolny. Dziewczeta ida zdobywac najwyzsza, bo 100-metrowa gore w Luang Prabang, a ja wypozyczam rower i dalej w miasto! Rower to zreszta zbyt szumna nazwa, klekot to chyba bardziej odpowiednie slowo. Klekocze wiec sobie probujac wyjechac gdzies, gdzie zobacze "prawdziwe" Luang Prabang. Guesthouse, guesthouse, restaurant (dla bialasow of course), internet, gueshouse, guesthouse, fruit juice, guesthouse, guesthouse. I tak caaaaaaly czas. Dziwne to miasto. Turysci przyjezdzaja tu, ze wzgledu na jego kolonialny, francuski klimacik, i nie ruszaja sie poza turystyczne centrum, a cale miasto zyje z tego, ze tu przyjezdzaja. Jakies bledne kolo. Gdzie sa prawdziwi Luang Prabangczycy sie pytam???
Jade dalej, powoli koncza sie guesthouse'y. O, jest jakies bistro pelne lokalsow, o, i pub ktory wyglada jak wiejska tancbuda. Za chwile trafiam na lokalny market. Pytanie: Po czym mozna poznac, ze lokalny? Odp: Bo mozna kupic miski, miotly i plecaki dla dzieci do szkoly. Ufff. Parkuje klekota przy jakiejs desce, po czym pan daje mi numerek 113. Ruszam na bazarek, ale niestety dzien hadlowy powoli juz sie konczy. Kupuje lokalna kiecke, jaka nosza tu wszytkie kobity (4 dolary) i jade dalej. Skrecam w lewo, skrecam w prawo, trafiam na ogrodzony plac z posagiem, i ...nie jest to posag Buddy. Prezydent - prezent od People's Republic of China, za ktory Laotanczycy musieli zaplacic kupe kasy, zeby nie bylo. Na schodkach pod Prezydentem boom box children cwicza figury i uklady, ale chyba zawstydza ich moje bezczelne gapienie sie, wiec wsiadam ponownie na klekota.
Ciemno juz i tyle razy skrecalam, ze stracilam orientacje:( Jade na czuja, az w koncu - jest! Oswietlona swiatynia na wzgorzu w centrum, zapewne juz z powiewajaca polska flaga wbita przez dziewczeta:). No to jestem znow w "Luang Prabag".

PS. Dla niewtajemniczonych: mamy kino drogi, literature drogi, to byl wlasnie przyklad, jak wyglada blog drogi.

Zdjecie: Ikona azjatyckiego transportu

sobota, 16 października 2010

Transport w wersji laotanskiej

Idziemy na latwizne i zamiast z lokalsami pakujemy sie do lux minibusa do Luang Prabang. Zdecydowanie 8h podrozy w Srebrej Strzale bardziej do nas przemawia. Na wymiotujacych Azjatow jeszcze sie zalapiemy pozniej - w autobusie do wietnamskiej granicy.
Po 1 godzinie stwierdzam, ze inwestycje logistyczno-transportowe robi sie tutaj od d... strony. Ja nie wiem, po co im te wszystkie Hiluxy i inne Hondy 4WD - drooooogi ludzie budowac, a nie - auta kupowac! Opisy drog w pln Laosie jako "rough and bumpy" uzywany przez autorow Lonely Planet to duuuzy eufemizm, bo nawet w Srebrnej Strzale jazda tutaj to istne rodeo drive...Podskakujac jak na trampolinie, wspominam z rozrzewnieniem wspaniale autostrady iranskie, eeeeh...Docieramy do Luang Prabang w calym, choc nieco wytrzesionym kawalku.

PS. Azjatyckie kury podobnie sa cichutkie jak i tutejsze ludzkie plemie. Dopiero po 3h zorientowalysmy sie, ze z nami jada. Ot, wymknelo sie slowo skargi z kurzego dzioba.

piątek, 15 października 2010

Wioski Akha - retrospekcja


Retrospekcja, bo internetu w laotanskich wioskach jeszcze nie podlaczyli. Okazuje sie, ze w Muang Sing jest jeszcze grubo przed sezonem i jestesmy jedynymi osobami, ktore maja ochote pobawic sie w Bronislawa Malinowskiego i udac sie na trekking z noclegiem w wiosce - juz mi sie zaczyna podobac. Oplacamy przewodnika i ruszamy z plecakami w gorki. Czesc rzeczy zostawiamy u mamy wlasciciela agencji (zbyt szumna zreszta nazwa na biurko i mape wyrysowana pisakami). Mama jest szamanka, i jesli nam starczy czasu po powrocie, znajdzie mi meza. Upewnilam sie, ze w taki metafizyczny sposob, i nie przejdzie sie po wiosce i podstawi jakiegos laotanskiego narzeczonego:) chociaz....widzialam tutaj facetow noszacych male bobasy na plecach, wiec moze jednak? Mowie wam, dziewczeta, wtrynic takiemu dzieciaka.... i do kosmetyczki. Taki Laotanczyk nie tylko dziecmi sie zajmie, ale i strawe ugotuje, jak nasz przewodnik na przyklad. A wracajac do wiosek, to ludzkie zoo jak najbardziej..ale w druga strone. Juz wiem, jak sie czuje malpa w zoo - wlasnie tak jak ja, kiedy po wejsciu do wioski i rozgoszczeniu sie w chacie wodza gapi sie na mnie jakies 30 par dzieciecych oczu. Przewodnik nie pozwala zreszta rozdawac niczego dzieciakom, gifty mamy dac rodzicom - nie chca, zeby potem biegaly z wyciagnietym lapkami za bialasami i krzyczaly o cukierki.  Idziemy na krotki spacer zobaczyc szkole - oczywiscie w asyscie. Asysta zreszta w pewnym momencie zaczyna sobie cos wyrywac. Wyglada to to jak kawalek plastra miodu, ale okazuje sie byc wysokobialkowym i zdrowym kawalkiem czegos z larwami. Sadzac po zapale zajadajacych sie, to jest chyba naprawde mega hit kulinarny.
Po zlozeniu gratow - mycie sie w publicznym strumyku. A wlasciwie pranie i mycie, bo nie mam saronga i  XIX-wiecznym sposobem szoruje sie w tunice. Przy asyscie jakichs 5 par chlopiecych oczu. Wieczorem kolejne odslona ludzkiego zoo - 30 par dzieciecych oczu zastapilo jakies 20 par oczu takich plus minus pietnastoletnich. Dodac trzeba, ze nie ma tu mowy o zadnej przebierankach w tradycyjne stroje i cepelii - chlopaki sie odstawili jak na disco, komorki z muzyka takowa brzecza jednakoz. Odstawieni chyba zreszta na nasza czesc - szlak dla turystow otwarty zostal dopiero w styczniu tego roku, wiec wizyty bialasow nie zdazyly im jeszcze obrzydnac :) Po czym po tych wszystkich odwiedzinach kieliszek whisky produkcji plemienia Akha chlapneli (lepsza niz Johnny Walker, mowie wam) i razem z rodzina wodza poszli spac . Zasypiajac pomysleli, ze w zyciu nie widzieli tyle prosiakow w jednym miejscu na raz. Wolna chodzacych na dodatek.

PS. Umiem juz paleczkami wybierac orzeszki z ryzu.

Bangkok (Taj) - Muang Sing (Laos)

Zgadnijcie, co robia 3 baby po wyjsciu z autokaru niedaleko granicy laotanskiej??? Przez godzine w toalecie (toalecie przez male 't' ) doprowadzaja sie do stanu jako takiej uzytecznosci.  Chyba bede sie dlugo przyzwyczajac do permanentego poczucia, ze przebywam w wilgotnej, cieplej wacie... Ostatnio taka oblepiona i brudna czulam sie chyba nad Zatoka Perska :(.
Prujemy przez granice - naszym celem jest Luang Nam Tha, albo, jesli sie uda - Muang Sing, niedaleko chinskiej granicy. Wiadomo, najlepiej jest tam, gdzie innym nie chce sie jechac - moze dzieki temu nasz trekking do laotanskich wiosek nie bedzie przypominal wycieczki do ludzkiego zoo....

PS. sponsorem odcinka w Bangkoku byla policja, ktora podwiozla zagubione sierotki (to my) z metra na dworzec autobusowy

Zdjecie: transport przez granice tajsko-laotanska
PS 2. drugim hitem byli wszyscy stolujacy sie w jadlodajni na dworcu. Na dzwiek hymnu w telewizji wstali i zaczeli spiewac z szacunkiem. My tez wstalysmy, ale tylko ruszalysmy ustami:)

wtorek, 12 października 2010

Poznan-Berlin-Bangkok

Sorry za brak polskich czcionek, postaram sie na przyszlosc cos z tym zrobic. Wyladowalam szczesliwie, uff. Air Berlin ma calkiem niezle zarcie, i lot byl bez przesiadki, wiec nawet nie udalo im sie zgubic mojego bagazu.
Lotnisko w Bangkoku nowoczesne,  ale zawsze mozna poszukac dziury w calym, jak na przyklad prysznic, w wlasciwie jego brak. Sprobujcie umyc wlosy w umywalce jak co chwila wode wylacza wam fotokomorka;) Teraz szwendam sie czekajac az nadleca dziewczeta (bez skojarzen z sabatem prosze...:) Wieczorem wskakujemy w bus overnight i prujemy na granice laotanska, widzicie wiec czemu prysznic jest tak istotny:) A potem - trekking po dzungli!  Raczej nie bede was zatem przez te kilka nastepnych dni rozpieszczac nowym postami, drodzy czytelnicy, no chyba ze cos sie w naszych improwizowanych planach zmieni...albo jesli zainstalowali internet w wioskach laotanskich, heh.

By the way, zostawilam znow Borynia z siora, ktos ma moze ochote na jakis spacer z owczariksem??? ZA DARMO! przyznajemy punkty za wolontariat - zainteresowanych prosimy o pilny kontakt:)

wtorek, 5 października 2010

Pijawki!

Ze specjalną dedykacją dla Natalii:). Panie i Panowie, ogłaszam konkurs na najlepszą metodę zwalczania pijawek!
Właśnie śmigam sobie po Lonely Planet forum i natknęłam się na kilka postów, gdzie backpackerskie towarzycho przestrzega przed pijawkami atakującymi w Laosie w porze deszczowej. Czyli jeszcze w październiku. Coś mi się zdaje, że komary tropikalne spadły właśnie ze szczytu listy najbardziej nielubianych przez mnie zwierzątek, yhyyhhyyyyyy...Karaluchy zniosę, dopóki nie decydują się na atak personalny. Ale pijawki, jak powszechnie wiadomo, to mistrzowie abordażu i walki wręcz. A fuj.