Centrum Hanoi o poranku jest krolestwem fitnessu. Wokol jeziora gromadza sie staruszkowie i cwicza taj chi czy inne karate. Chyba jest to dla nich jakis sposob na zycie towarzyskie, tak jak dla polskich staruszkow codzienne zakupy na dzielnicowym ryneczku.
W ciagu dnia stolica jest jak ul - wszechobecne bzyczace motorki, riksze, chodniki zawalone stoiskami. Tutejszy ruch uliczny jest prawdziwym wyzwaniem dla pieszego - dzis z Dorota bylysmy jak te 2 pchly z kawalu pt. "Idziemy pieszo czy czekamy na psa?". Musialysmy poczekac na jakiego lokalsa, zeby przebic sie na druga strone ulicy, a nie powiem, zebym byla jakims zoltodziobem w tej kwestii.
Wieczorem miasto przystraja sie jak choinka bozonarodzeniowa - tysiace lampionow i innych kolorowych swiatelek. Zycie towarzyskie toczy sie na malych plastikowych krzeselkach na chodnikach, setki ludzi popijaj jakies zolte cos (green tea?) i pluja lupinkami od slonecznika. My zamiast plucia serwujemy sobie sajgonki. Mniaaaaaaaam.
PS. zdjecie pozniej, bo net dziala jak slimak :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz