niedziela, 17 października 2010

Luang Prabang - miasto miliona guesthouse'ow

Od rana mozemy zwiedzac Luang Prabang i okolice. Zaczynamy klasycznie - nie ma tu wprawdzie aquaparku, ale 40km od miasteczka jest wodospad, w ktorym mozna sie potaplac. Pielgrzymuja tam wszyscy, wiec my tez owczym pedem, ale z samego rana, coby choc troche kameralnosci zazyc. "Zazyc" przez "z" z kropka, bo cos dziwnie to slowo wyglada. Strasznie tesknie za polskimi znakami diakrytycznymi, i stwierdzam, ze nie mozna bez nich zyc, a przynajmniej pisac:( ].

Zdjecie: Wodpospady - udaje, ze plywam. @ Valec: z dedykacja:)

Po powrocie do miasteczka kolejne zelazne punkty z przewodnika, a potem jeeeeesc. Jadlam juz kolacje nad Eufratem, teraz pora na obiad nad Mekongiem. No i nadeszla moja ulubiona czesc dnia, czyli czas wolny. Dziewczeta ida zdobywac najwyzsza, bo 100-metrowa gore w Luang Prabang, a ja wypozyczam rower i dalej w miasto! Rower to zreszta zbyt szumna nazwa, klekot to chyba bardziej odpowiednie slowo. Klekocze wiec sobie probujac wyjechac gdzies, gdzie zobacze "prawdziwe" Luang Prabang. Guesthouse, guesthouse, restaurant (dla bialasow of course), internet, gueshouse, guesthouse, fruit juice, guesthouse, guesthouse. I tak caaaaaaly czas. Dziwne to miasto. Turysci przyjezdzaja tu, ze wzgledu na jego kolonialny, francuski klimacik, i nie ruszaja sie poza turystyczne centrum, a cale miasto zyje z tego, ze tu przyjezdzaja. Jakies bledne kolo. Gdzie sa prawdziwi Luang Prabangczycy sie pytam???
Jade dalej, powoli koncza sie guesthouse'y. O, jest jakies bistro pelne lokalsow, o, i pub ktory wyglada jak wiejska tancbuda. Za chwile trafiam na lokalny market. Pytanie: Po czym mozna poznac, ze lokalny? Odp: Bo mozna kupic miski, miotly i plecaki dla dzieci do szkoly. Ufff. Parkuje klekota przy jakiejs desce, po czym pan daje mi numerek 113. Ruszam na bazarek, ale niestety dzien hadlowy powoli juz sie konczy. Kupuje lokalna kiecke, jaka nosza tu wszytkie kobity (4 dolary) i jade dalej. Skrecam w lewo, skrecam w prawo, trafiam na ogrodzony plac z posagiem, i ...nie jest to posag Buddy. Prezydent - prezent od People's Republic of China, za ktory Laotanczycy musieli zaplacic kupe kasy, zeby nie bylo. Na schodkach pod Prezydentem boom box children cwicza figury i uklady, ale chyba zawstydza ich moje bezczelne gapienie sie, wiec wsiadam ponownie na klekota.
Ciemno juz i tyle razy skrecalam, ze stracilam orientacje:( Jade na czuja, az w koncu - jest! Oswietlona swiatynia na wzgorzu w centrum, zapewne juz z powiewajaca polska flaga wbita przez dziewczeta:). No to jestem znow w "Luang Prabag".

PS. Dla niewtajemniczonych: mamy kino drogi, literature drogi, to byl wlasnie przyklad, jak wyglada blog drogi.

Zdjecie: Ikona azjatyckiego transportu

7 komentarzy:

  1. Dziękuję.:)
    mvvalec

    OdpowiedzUsuń
  2. z rzek w takim razie trzeba by chyba do kolekcji Missisipi, Nil i Amazonke

    a wodospady sa swietne

    Piotr

    OdpowiedzUsuń
  3. No a kto moze mieć nerwicę???
    a) natalia
    b) natalia
    czy może
    c) natalia
    tak zgadłaś!!!! W nagrodę mozesz szybko wracać do domu i już nie musisz tam być:))))))

    OdpowiedzUsuń
  4. Natalia??? :D. zyjeeeee, i mam sie dobrze. troche mnie wytrzeslo po 2 dniach podrozy lokalnymi busami ale jest ok:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Piciu, do kolekcji dorzucam jeszcze zaliczony Ganges:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ana, posprawdzaj tam trasy na przyszłoroczny spływ:)) Stachu

    OdpowiedzUsuń
  7. spoko Staszku, splyw Mekongiem juz wam organizuje:)

    OdpowiedzUsuń