czwartek, 22 października 2009

Good bye the Middle East...

Po przebrnięciu przez męczącą libańsko-syryjską granicę zamykamy naszą podróż ponownie lądując w Aleppo. Załatwiamy bilet do Stambułu i udajemy się na ostatnie drobne zakupy na suku.
Pękam ze śmiechu przy targowaniu się ze sprzedawcą (Siora, to ta twoja poduszka), który mówi, że musi iść do domu, bo ma przeze mnie ból głowy. I magluje biednego Łukasza pytaniami, jak często on je miewa, hehehe. Wzbudzam ogólną wesołość, bo wyciągam ichnıe tabletki i daję mu 2 - jedną dla niego i drugą dla żony, która też ma pewnie przez nıego częste migreny :). Idziemy dalej - zahacza nas kolejny lokalny sprzedawca i zaprasza na a) arak, b) syryjskie pıwo, c) syryjskie wıno, d) syryjską kolację. Jest starym kawalerem, do tego nieźle sobie facet lubi chlapnąć i co chwila skacze po erotycznych kanałach, więc patrzę na niego nieco podejrzliwie;). Na szczęście nie zamienia się w złego wilka, więc Jaś i Małgosia, lekko wcięci, dobijają do hostelu:D. Następnego dnia rano Syria żegna nas zatem lekkim kacem i pochmurną pogodą na dodatek. Polska przywita nas pewnie jutro śniegiem i mrozem, brrrrr!
To już koniec relacji drodzy czytelnicy, mam nadzıeję, że się wam podobało. Mi też dużą przyjemność sprawiliście, czytając te moje podróżne wypociny. No to do następnej wyprawy!

Zdjęcie: Ostatnie zakupy w Syrii

wtorek, 20 października 2009

Weekend w Libanie - niedziela

Po całodniowym wypadzie na rzymskie ruiny w Baalbek wracamy z Łukaszem do Bejrutu i szlajamy się po mieście. Dopiero dziś możemy dostrzec to, czego wczoraj wieczorem nie było widać. Wszędzie pełno wojska na jakichśtam skotach czy też innych wozach bojowych, gdzieniegdzie domy podziurowione kulami, trudno powiedzieć, czy to jeszcze pozostałości wojny domowej 1975-1991 czy też wojny z Izraelem w 2006r. Żołnierze zresztą nieustannie kontrolują samochody, i nas również. Docieramy do Downtown, czyli części miasta pieczołowicie odbudowanej od zera, i otoczonej - może nie kordonem, ale licznymi patrolami wojska. Przyjeżdżający tutaj bogaci Arabowie - Saudyjczycy i inni krezusi chcą się czuć bezpiecznie, pływając w oparach luksusu :D. Mi o wiele bardziej przypadły do gustu wczorajsze bohemowe knajpy w Hamrze i Gemmyzeh, jak wszystkim wiadomo, w Dragonopodobnych knajpach czuję się jak ryba w wodzie:)
Jesteśmy już niewiarygodnie zmęczeni, ale musimy czekać na Walida, który imprezuje gdzieś na mieście. Niestety z przyjemnej ławeczki niedaleko Parlamentu uprzejmie wyprasza nas żołnierz - chyba podejrzanie za długo tam przesiadujemy... W końcu spotykamy się z Walidem, który po kilku głębszych wsiada do auta i zabiera nas do domu ("Lebanon, after drinking, no problem"). Dojeżdżamy do rezydencji, w środku nocy, ale zawsze w jednym kawałku. Uff... :D.

Weekend w Libanie - sobota


Tak naprawdę pierwszego dnia niewiele udaje się nam zobaczyć z Libanu. Może oprócz tego, że zupełnie się różni od pozostałych krajów Bliskiego Wschodu, jest bardzo górzysty i pełen sosen, bardziej europejski i nowoczesny.
W Bejrucie mamy ustawiony nocleg u Walida w ramach couchsurfingu. Tym, którzy nie wiedzą co to, polecam www.couchsurfing.com. :)Po wymianie dziesiątek smsów w końcu Walidowi udaje się nas znaleźć w środku miasta. Zabiera nas do swojej rezydencji (sic!) na bogatych przedmieściach Bejrutu. 4 łazienki i taras z huśtaną kanapą to mega full wypas po daszku w Damaszku, ach, jak przyjemnie….Byczymy się do wieczora, bo tutaj siesta popołudniowa to obowiązkowy punkt dnia, a jesteśmy troszkę uzależnieni od planów naszego gospodarza. Bejrutczycy obowiązkowo w każdy wieczór wychodzą, i tak do ok. godz. 23 jedzą, a potem drinkują. Ku swojemu szczeremu żalowi, nie udaje się jednak zatańczyć salsy w Bejrucie, niestety nic w mojej podróżnej szafie (czyt. plecaku) nie nadaje się na klub w Bejrucie :(. A tak mnie kusiło, żeby wcisnąć kieckę i sandałki... Libańskie dziewczęta to straszne elegantki. Seksownie ubrane, bez chustek, makijaż na 102, buty na wysokim obcasie, buzie jak modelki. Zapraszam, panowie, do Bejrutu, tu przypada 1,8 kobiety na faceta. Po prostu raj pełen hurys;)

Zdjęcie: Promenada w Bejrucie

sobota, 17 października 2009

Mar Musa - klasztor na górze

Rekomendowany przez niektórych backpackersów wiekowy monastyr na pustyni jest niesamowitą odskocznią od gwaru Bliskiego Wschodu. Docieramy tu stopem akurat w porze obiadowej, i bez gadania dostajemy posiłek do łapy. Przenocować też możemy, i owszem, wszystko za free oczywiście. Polecam to miejsce szczególnie tym, którzy chcą pomedytować, poczytać, pomarzyć lub po prostu posiedzieć sobie w spokoju. Tylko od czasu do czasu w ramach wolontariatu trzeba pomóc przy garach tudzież sprzątaniu (widzisz, siorka, nawet na wakacjach nie udało mi się uciec:) - żeby nie było, że tylko bąki tu zbijać przyjechaliśmy.

Nie tylko z gościnności zresztą Mar Musa słynie - tutejsza społeczność zakonna odwala naprawdę kawał dobrej roboty przy różnego rodzaju projektach ekologiczno-kulturalno-społecznych, łącznie z integracją wspólnoty chrześcijańskiej z muzułmańską. A na mnie niezwykłe wrażenie wywiera wieczorna msza w starożytnym kościółku z freskami, na dywanikach, bardzo nieformalna, w zupełnie innym obrządku od naszego, a do tego w języku arabskim. Na takie msze to mogę chodzić :).
Wracamy do Damaszku z małą grupką niemiecko-szkocką, dwie dziewczyny studiują tu arabski, a rodzice tak sobie podróżują chwilowo po okolicy. Kierowca minibusa próbuje nas zrobić w konia z ceną (norma!), i naprawdę, chciałabym baaaaardzo tak umieć się wykłócać po arabsku jak one :D.

Zdjęcie: Próbuję medytować, ale mi nie wychodzi:( Kiepska ze mnie chyba jednak pustelnica ;)

środa, 14 października 2009

Słów kilka o kuchni arabskiej


Ze specjalną dedykacją dla Gabi. Ogółem kuchnia arabska opiera się na snackach typu falafel oraz na kebabach. Wcinają je wszędzie na ulicy. Tanio i dobre. I zupełnie inne od tych u nas. Łukasz uzależnił się od falafeli, ja pałaszuję co rusz co innego w tym różne sałatki i klątwa mnie dopadła, ale cóż, moja wina, a łakomstwo to grzech. No i marynaty, to po prostu bajka - często nawet nie wiem, co to jest za warzywo, ale smakuje dobrze, a pikle ułożone artystycznie na bazarze tworzą dzieło sztuki w najczystszej postaci. Uwielbiam tutejsze ogórki kiszone. Do tego wymyśliłam nowy pomysł na produkt dla Tymbarka - sok cytrynowy z miętą. Pyyyyycha.

zdjęcie: Komu ogórka, komu?

Wadi Ramm - pustynia ujarzmiona



Jest to dużą atrakcją dla ludzi z Zachodu - nocleg u Beduinów w pustynnym campie. Beduini to bardzo przedsiębiorczy kolesie, którzy wam świetnie zorganizują przejazd po pustyni a) jeepem b) camelem c) pieszy hiking, oczywiście za odpowiedni koszt i przy wcześniejszej rezerwacji.

My jak zwykle jedziemy bez planu (połowa naszego busa ma już w hotelu wykupione pakiety wycieczkowe) i na tak zwany spontan. W wiosce udaje nam się wynegocjować sam nocleg bez dodatkowych benefitów w postaci beduińskiej kolacji i śniadania (sorry, Mister, we are from Poland, not America), bo przecież sam nocleg na pustyni to już coś;). Beduin wyrzuca nas przy campie, gdzie oprócz nas nie ma ani żywej duszy. Optymistycznie udajemy się na spacerek wokoło obozu, ale już po chwili dociera do nas, co jest najgorsze na pustyni za dnia - muchy. Włażą wszędzie, do nosa,ust, oczu i brzęęęęęcząąąąąą. Wracamy do namiotu i przez cały dzień umieramy z gorąca, bo w namiocie jak w piecu, i pracowicie się wachlujemy. Ale wieczorem, zachód słońca i mleczna droga na rozgwieżdżonym niebie...bezcenne.

Zdjęcie: Master Card na pustyni

Petra - tajemnicze miasto Nabatejczyków

To miejsce z kategorii "must-see" w Jordanii, nawet Madonna tu była niedawno.

Pośród gór wykute w kamieniu budowle, ale na szczęście nie muszę o nich za bardzo pisać, bo też niewiele o nich wiadomo. Mamy farta - jest to tak rozległy teren, że można się wyalienować, i po górkach sobie poskakać, oglądając przy okazji pozostałości kultury nabatejskiej. Spędzamy tam caaaaaały boży dzień od rana do wieczora, uciekając od niemieckich wycieczek i oganiając się od jak natrętnej muchy propozycji: "Taxi, madame, with air conditioning???" (osioł) i od "Please look, madame, very good price for you" (biżuteria sprowadzana z Indii, jak mamę kocham).


Gdzieś tam dajemy się zaprosić na herbatę z dala od głównego szlaku, ale jak pani zaczyna wyciągać indyjską bijou, to płacimy grzecznościowo za herbatę i ewakuujemy się. A kontynuując wątek wyżu demograficznego na Bliskim Wschodzie - chłopak, w którego lepiance gościmy, nie ma wprawdzie jeszcze rodziny, ale jego ojciec ma 3 (słownie: trzy) żony, a chłopak ma 8 (słownie: osiem) sióstr i 8 braci. No.

zdjęcia: Grobowiec w skale
Pojedynek z kozami: No pasaran!

niedziela, 11 października 2009

Biblijny tour

Od razu zaznaczam - to Łukasz jest dyrektorem ds. Jordanii, ja byłam ds. Syrii. Mam w związku z tym ograniczone prawa wyborcze co do trasy. Ruszamy na objazd, m.in. przez górę Nebo, z której Mojżesz zobaczył Ziemię Obiecaną (też możemy sobie popatrzeć), Betanie - miejsce chrztu Chrystusa, i mój no. 1 czyli Morze Martwe. Dla mnie szczególnie cenne, bo nie idzie się utopić, wyrzuca człowieka na powierzchnię jak korek. Na szczęście niewiele osób zwraca uwagę na moje dryfowanie w czarnej bieliźnie...

Zasolenie w MM maksymalne - jak woda wleci do oczu, to na ślepaka trzeba ruszać pod prysznic, tak pali. Tak się chyba czuł Jurand ze Spychowa jak go Krzyżacy rozpalonym żelazem potraktowali...
Miałam nie pisać o tym, ile co kosztuje, i słowa dotrzymam. Ale pożalić się muszę - dla turysty z plecakiem Jordania to prosta droga do bankructwa, więc chyba długo tu nie zabawimy. Skalpują z turystów ostro na wszystkich biletach wstępu, osobne ceny dla Arabów, osobne dla obcych. Chyba zawnioskuję w jordańskim Ministerstwie Turystyki, żeby jeszcze wprowadzić dodatkowe rozróżnienie na ceny dla backpackersów i dla niemieckich wycieczek zorganizowanych;).

Zdjęcie: Wreszcie umiem pływać!

Amman - welcome to Jordan


Zamieniamy stolice - syryjska na jordańską. Miasto jest dość monotonne, ale to dobra baza wypadowa na początek. Poza tym, ciekawostka - jest piątek, czyli w islamskim świecie niedziela, a ulice PUSTE i CICHE (sic!). Delektujemy się tą chwilą. Chłopak w recepcji mówi nam, że w stolicy jest dzisiaj król, więc idziemy go zobaczyć. Króla wprawdzie nie udaje się nam wyhaczyć, ale trafiamy na paradę iście jak na dzień św. Patryka. Na cześć dobroczynności króla. Baaardzo kolorowo i wesoło, a co, Arabowie też potrafią organizować ludyczne imprezki. Nawet się załapujemy na trzymanie zdjęcia jego wysokości:D. Long live the king!

Zdjęcie: Paradne jordańskie dziewczęta.

piątek, 9 października 2009

Odpoczynek w Damaszku

Wieczorem obowiązkowo nargila. Naokoło mnóstwo syryjskiej złotej młodzieży, popijającej 'syryjską whisky" czyli herbatkę i ćmiącej miło dymek z fajki wodnej. Sporo dziewcząt bez chustek również pali - czuć, że jesteśmy w stolycy:). W hostelu śpimy na dachu - zdecydowanie preferuję tę tańszą opcję z naturalną klimatyzacją niż tę z wentylatorem. Do tego, jak stwierdził filozoficznie kolega Rosjanin - "the cheapest hotels, the best company" - towarzystwo międzynarodowe, ale humor uniwersalny, wiec brzuch mnie boli ze śmiechu.
Rano zwiedzamy obowiązkowe punkty w przewodniku, ale jak zwykle włazimy z Łukaszem tam, gdzie niemieckich turystów nie ma i uskuteczniamy zwiedzanie poprzez błądzenie. Jakieś uliczki zagmatwane pełne dzieciaków i bach! - od razu lądujemy w syryjskim domu. Biało, czysto, a gdy Syryjczyk wprowadza nas do saloniku, szczęka mi opada na widok kolekcji szabelek, maczet, fajek wodnych i fotografii rodzinnych.

Dajemy się mu ubrać w tradycyjny strój, wymieniamy uwagi na temat rodziny (kolejny z ośmiorgiem dzieci, mówię wam, ludzie, rozmnażajcie się:) i żegnamy się uprzejmie. No to jestem usatysfakcjonowana. Tylko do hammanu- łaźni nie zdążę pójść, a taką miałam ochotę na masaż i peeling swojego zmęczonego podróżą ciała...

Zdjęcie: W syryjskiej gościnie, ale barwy narodowe...

czwartek, 8 października 2009

Krak de Chevaliers


Niedobrze mieć ksywę Zosia-Samosia. SAMA przecież muszę sprawdzić, że Krak de Chevaliers, czyli perła wśród zamków krzyżowców, nie podoba mi się tak bardzo jak inne miejsca... Zresztą humoru nie ma, bo tuż przed wejściem do zamku okazuje się, że mój wspaniały gadżeciarski scyzoryk mi zginął - niepowetowana strata:(. Poza tym na zamku dużo zorganizowanych niemieckich/hiszpańskich/i innych wycieczek, tak więc zero poczucia odosobnienia. No może oprócz pikniku na najwyższej baszcie, bo niemieckim emerytom nie chce się tu chyba wdrapywać;)
Zamków krzyżowców w Syrii bez liku, nieźle oni Arabom krwi tutaj napsuli. Mordowały się obie strony jednako, nieważne, czy pod znakiem krzyża, czy półksiężyca. Do dziś Arabowie na hasło 'crusaders' dostają drgawek.
Na znak protestu, wtarabaniamy się ostentacyjnie do małego zdezelowanego lokalnego busika, przycupniętego tuż obok wielkich luksusowych autokarów i odjeżdżamy w stronę zachodu słońca. Damaszek czeka.

Zdjęcie: Piknik na najwyższej baszcie.

wtorek, 6 października 2009

Palmyra - królestwo królowej Zenobii


Wschód słońca w ruinach z 2000 BC nie wypala :( Jestem zachwycona niestety, gdy na dźwięk budzika Łukasz proponuje zignorować wschód i pospać jeszcze trochę. Dwa razy MI tego nie trzeba powtarzać... Palmyra jest mikro-miasteczkiem żyjącym jedynie z ruin i turystów chcących je obejrzeć. Czuć tu wszędzie obecność miłościwie panującej w 3 w n.e. królowej Zenobii. Niezła z niej była awanturnica - maczała paluszki w śmierci swojego królewskiego małżonka po to, by przejąć władzę w imieniu syna. Do tego wzorem swojej (rzekomo) protoplastczyni (???) Kleopatry, zbuntowana królowa nieźle nabruździła Rzymianom, prowadząc partyzanckie wojny, salwując się ucieczkami na wielbłądzie itd. Złapali ją w końcu zresztą i w złotych łańcuchach do Rzymu w orszaku triumfalnym powiedli.
Ruiny jak ruiny, robią wrażenie, ale mnie fascynuje oaza tuż obok. Ignorujemy świątynie jakiegoś bóstwa i ruszamy w te krzaki. Za chwilę spotykamy przemiłego starszego Syryjczyka, który zwabia nas do ogrodu i okazuje się być... lokalnym działkowcem, inżynierem na emeryturze. Pijemy herbatkę, siedząc na dywaniku i prowadzimy uprzejme konwersacje na temat dzieci (ma ich ośmioro, plus wnuki). Syryjczycy są naprawdę serdeczni i otwarci, nie lgną do nas tak jak Irańczycy wprawdzie, ale nie narzucają się i są baaaardzo uprzejmi. Żadna przykrość mnie do tej pory nie spotkała też ze strony mężczyzn, być może to obecność Łukasza;). Na ulicy za to co chwila dobiega nas: Wilcom!Wilcom! (mniej więcej tak to wychodzi w tej transkrypcji). Ja ćwiczę swój arabski - trochę dziwnie mówić po arabsku, że się nie mówi po arabsku:). Allah ma'ak!

Zdjęcie: No i gdzie ten książę Beduinów na białym wielbłądzie???!!!

poniedziałek, 5 października 2009

Dura Europos - przy granicy z Irakiem


Rano pobudka. Mamy jechać na granicę z Irakiem - jakieś malownicze ruiny nad moją ulubioną rzeką:). Minibus wyrzuca nas na środku niczego, a konkretnie pustyni. W oddali widać zarys twierdzy. Boooosko. Skaczemy po piaskowych skałkach i ruinach nad urwiskiem. Nagle słyszę dziwny dźwięk. Dialog:
- Ja: Co to?
- Łukasz: Strzały z KBK (coś tam dalej, nie zapamiętałam)
- Ja:to może jednak nie schodzimy tam na dół nad rzekę...

Jednak złazimy. Kobitki pracujące na polu, widząc nas, mają oczy jak spodki. Tylko oczy zresztą im widać. Łukasz się kąpie, ja ryzykuję jedynie zamoczeniem stóp. Woda w Eufracie ma wprawdzie przepiękny szmaragdowy kolor i pasożytów nie widać, ale na pewno tam są. Jest fantastycznie, ale trzeba wracać. W drodze powrotnej łapie nas coś, co nazywają tu 'dust storm'. Kurz wszędzie, we włosach, zębach i porach skóry. Brudna jestem, ale szczęśliwa.

Zdjęcie: Dust storm się zaczyna

Deir ez Zur - w dolinie Eufratu


Docieramy do Dejr ez Zur. Zachciało mi się zobaczyć Eufrat, no i skusiła myśl o braku turystów. Lubię być tam, gdzie nikogo nie ma. Okazało się niedawno, że miasto siedzi na ropie, albo tuż obok ropy, i zaczęło się bogacić. To widać. Idąc w stronę Eufratu, przechodzimy przez dzielnicę willową. Takie wypas chaty! Bogaty arabski styl, chciałabym mieć taki domek na Bliskim Wschodzie...
Eufrat robi niesłychane wrażenie, księżyc w pełni, świerszcze, zapach jaśminu, nic tylko się zakochać...w jakimś bogatym Arabie oczywiście.
Łukasz ma ze mnie polew, gdy w restauracji na brzegu - ściągam każdego kelnera w promieniu 200 metrów. Chciałabym zjeść dla odmiany coś innego niż kebab, a dogadać się ciężko. W końcu wszyscy wzdychamy z ulgą - mają jakieś danie, które mogę zjeść. ufff. sałatka. no cóż- ryzyk-fizyk, albo klątwa albo ja. Najwyżej będę się odkażać wieczorem żołądkową gorzką:)

Zdjęcie: Kolejka po chleb

niedziela, 4 października 2009

Aleppo - pierwsze zetknięcie z Syrią

Niespodzianka,w hostelu umieszczają mnie i Łukasza w dormie z Kanadyjką, i nie wydają się być zdziwieni, gdy rezerwujemy w tym samym pokoju jeszcze miejsce dla Wojtka. Syria się chyba jednak nieco zliberalizowała...Kanadyjka mówi, że zawsze bierze dorm i umieszczają ją z chłopcami, pod warunkiem że nie są to chłopcy lokalni.
Cały dzień łazimy na mieście, a wieczorem w dzielnicy chrześcijańskiej umawiamy się na kolację z Wojtkiem i Jarkiem z Ukrainy. Malownicza restauracyjka w starym arabskim domu jest niesłychanie klimatyczna, zupełnie inna od swojskiej jadłodajni z 2 karaluchami, gdzie jedliśmy lunch, ale jedzenie jest równie dobre;). Podają tu również piwo, egipskie wprawdzie, ale zawsze. Chłopacy się śmieją, bo tylko ja zamawiam browara, co automatycznie w oczach Arabów na pewno czyni mnie kobietą lekkich obyczajów.
Wieczorem kafejka internetowa - jestem wściekła, bo wszystkie blogi w Syrii są poblokowane! Izrael mógłby mnie wykorzystać jako zaszyfrowane źdródło informacji wywiadowczej. No i masz, moja kariera szpiegowska legła w gruzach:( Wielkie shukran dla Gosi za aktualizacje stronki w moim imieniu...

Z ciekawostek Bliskiego Wschodu: gust podobny do irańskiego, czyli za dnia po ulicy chodzą kobity w tych swoich matriksowych płaszczach, a prywatnie ciuchy w stylu "wieś śpiewa, tańczy, recytuje" - dużo cekinów, piórek, złota, srebra i różowego koloru. A wieczorem w sypialni...obstawiam, że Syryjki zamieniają się w tygrysice, sądząc po zatrzęsieniu czarno-czerwonych przezroczystych peniuraów z czerwonymi piórami i cekinami. Sklep z takowymi sexy wdziankami na każdym kroku. Też sobie takie kupię, heh :)




zdjęcia (od góry): Na dworcu w Aleppo. Sexi Arabic Style.

sobota, 3 października 2009

Stambuł-Aleppo

Dobrze jest mieć ksywę Koala. Dzięki temu można zmaksymalizować sen przy jednoczesnej minimalizacji warunków otoczenia. Podróż do Syrii mija spokojnie. Może oprócz tego, że paskudny Turek w autobusie się do mnie przyczepia. Ja nie wiem, co jest z tymi Turkami, niezależnie od wieku lub urody, tudzież jej braku, każdy z nich myśli, że jest Casanovą. Muszę pamiętać o tym, cholera, żeby nie śmiać się tyle i skromnie spuszczać oczęta...A więc buzia w ciup i ręce w małdrzyk, jeśli nie chcesz mieć kłopotów, dziewczyno!

PS. Karinne, syryjski autobus był zdecydowanie mniej wesoły niż zeszłoroczny irański...Iran rulez!

czwartek, 1 października 2009

Poznań - Warszawa - Stambuł

Pakowałam się w ukryciu, ale chyba niewiele to dało. Pies wciąż zerka na mnie podejrzliwie.
Sporą część plecaka zajmuje apteczka – a w niej duża zawartość medykamentów pieszczotliwie określanych przez backpackersów mianem d…poblokerów :D :D :D. Nie chcę, żeby fizjologia w jakikolwiek sposób popsuła mi wyjazd. Albo klątwa albo ja!
W Poznaniu deszczowo i wietrznie, ale myśl o słocie i błocie znika powoli wobec perspektywy przyjemnego bliskowschodniego ciepełka. Też będę ciepło o was myśleć, drodzy czytelnicy, kiedy jutro o tej porze będę jechać sobie wesołym syryjskim autobusem….