poniedziałek, 13 lipca 2015

KEMPING GDZIES W GORACH - PRZELECZ ACUNTA

Nad ranem, o dziwo, nie ma burzy! Za to w nocy budzi mnie stado biegajacych miedzy namiotami psow, a nad ranem budzik ze wszech miar naturalny - owce laza nam nad glowami i meczaaaaaaaa...Gapia sie na nas gdy wystawiamy glowy z namioty. Psy to nie psy, tylko sepy, chyba przyzwyczajone do turystow w tym miejscu, bo czekaja z nadzieja w psich oczach i mocno wyczekujaco ;)
Nie jestesmy mocne w porannym zbieraniu sie. Rycerze juz dawno poszli, Niemcy i Czesi dawno poszli, a my jak ta sojka za morze...
W koncu komu w droge, temu woda ze strumiena do butelki, do tego tabletka do uzdatniania i naprzod marsz! Mamy do pokonania kilka mostkow przez rzeke. Maszerujemy nie za dlugo, gdy mamy do wyboru: albo sandaly zakladac i rwacy strumien z lodowata woda pokonywac, albo po sliskiej kladce sucha teoretycznie stopa przechodzic. Kipiel ponizej kladki przekonuje mnie o slusznosci pierwszej opcji. Po przejsciu strumienia nagla zza gorki wylania sie Hans. "Teraz przed wami trudne zadanie". Czuje sie przez chwile jak w jakims pieprzonym reality show. Nie ma mostu przez rzeke. Trzeba ja przejsc. Inne dziewczyny daly rade, zapewnia Hans. Taaaaak.

Przechodzenie przez rzeke wyglada tak jak na zalaczonych obrazkach. Lekka jak piorko Mal prawie splynela, na szczescie Czech w miare szybko zlapal :)




Idziemy dalej. Wszyscy jak zwykle juz poszli, w koncu przelecz Acunta czeka. Nie uszli za daleko. Kolejny most, ktorego nie ma. I rzeka jeszcze glebsza. Wszyscy czekaja. Giorgi u mijajacego nas po drodze dziadka zalatwil konia, ktory za 5 lari od lepka przewiezie nas i nasze bagaze. Od nas kon dostaje 10 lari na ekstra obiad.



Juz chyba wszystkie rzeki pokonane. Teraz, kiedy rycerze nas juz przez wszystkie przeszkody przepchneli (nie mieli wyjscia, mowi Doris, skoro pomogli nam przez jedna, nie mieli juz odwrotu), przed nami najwieksza, przelecz Acunta, 3400 costam m. n.pm. 

Ale najpierw....tea time u pasterza :)



Przelecz Acunta. Mordercze dla mnie podejscie. Kilka godzin, mam wrazenie, mozolnego wchodzenia serpentynami po piargach. Nie patrze w dol, nie patrze w dol, nie patrze w dol... Widze tylko sciezke przed soba. Probuje wchodzic krokiem salsowym, 7 jednak za malo.  10 krokow, przerwa, 10 krokow przerwa. I po co ci ten bol, strach i zmeczenie, glupia babo. Docieram do gory, jest juz po 18-tej. Do obozowiska jeszcze troche. Zaczynam schodzic i boje sie. Wydaje mi sie, ze w kazdej chwili moge sie poslizgnac i po osuwajacych sie kamlotach gdzies w dol stoczyc. Niedobrze mi. Potykam sie. Doris na mnie czeka. Sprowadza mnie na dol. Mowi do mnie caly czas, chociaz tez sie zle czuje, a ja mam wrazenie, ze to, co jej odpowiadam jest bez sensu. Na dole jak mucha w smole rozkladam namiot i padam.

Wlazlam

Teraz trzeba zlezc



3 komentarze: