Idziemy dalej i nagle - oswiecenie- apteka! Musza tu miec przeciez cos a la spirytus salicylowy. Krotka pantomima tamze i pani, patrzac na nasze plecaki kiwa ze zrozumieniem glowa: "Aaaaa, maszine"...Uffff. Paliwo jest. A wiec do marszrutki i jazda w kierunku Wladywostoku.
Poczatkowo droga mija spokojnie, oprocz wymijania stad krow i owiec nic sie nie dzieje. Po jakims czasie Gruzinska Droga Wojenna traci asfalt i barierki. Odkrywam, ze w bardzo fizyczny sposob przezywam strach - mrozi mi stopy. Za kazdym razem, kiedy zwisamy nad urwiskiem, a przestrzen ponizej wola do mnie: A kuku!"
Wieczorem po krotkiej wedrowce rozbijamy sie przy monastyrze Sameba. Ponoc duzo ludzi tam zawsze nocuje, a tu jak na zlosc tylko my. Wieje jak na Uralu, to znaczy, hmmm, na Kaukazie, a gdy wybudzam sie w nocy wciaz wydaje mi sie, ze slysze, jak idzie niedzwiedz.
Prawie na miejscu- u gory symbol Gruzji - klasztor Tsminda Sameba |
PS1. Razowy kuskus z sosem mysliwskim tastes like shit.
PS2. Jedna buteleczka spirytusu starcza na ugotowanie calej kolacji:)
Okazuje sie, ze Marcin zapomnial jakiejsc kluczowej czesci szwedzkiej maszynki do gotowania:) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz