piątek, 16 września 2011

Tbilisi - Kazbegi

Juz lepiej sie czuje, wiec mozemy jechac dalej, a konkretnie w gory. Od rana debatujemy z Gruzinami przy sklepie z farbami, gdzie by tu mozna spirytus lub inne paliwo do naszej maszynki kupic. Okazuje sie, ze w kraju postsowieckim spirytusu niet. No to kicha, bo jak nic nie nabedziemy, to co bedziemy jesc na tym trekkingu? Po krotkiej konsultacji okazuje sie, ze najlepsza bylaby czacza, czyli gruzinska wodka, ale pan z ktorym rozmawiamy oswieca nas, ze to jest produkcja wlasna, w sklepie nie uswiadczysz. Strasznie nas przeprasza, ze nie moze z nami razem isc kupic, ale za chwile jest mecz rugby w mistrzostwach swiata. Ze Szkocja.
Idziemy dalej i nagle - oswiecenie- apteka! Musza tu miec przeciez cos a la spirytus salicylowy. Krotka pantomima tamze i pani, patrzac na nasze plecaki kiwa ze zrozumieniem glowa: "Aaaaa, maszine"...Uffff. Paliwo jest. A wiec do marszrutki i jazda w kierunku Wladywostoku.
Poczatkowo droga mija spokojnie, oprocz wymijania stad krow i owiec nic sie nie dzieje. Po jakims czasie Gruzinska Droga Wojenna traci asfalt i barierki. Odkrywam, ze w bardzo fizyczny sposob przezywam strach - mrozi mi stopy. Za kazdym razem, kiedy zwisamy nad urwiskiem, a przestrzen ponizej wola do mnie: A kuku!"

Wieczorem po krotkiej wedrowce rozbijamy sie przy monastyrze Sameba. Ponoc duzo ludzi tam zawsze nocuje, a tu jak na zlosc tylko my. Wieje jak na Uralu, to znaczy, hmmm, na Kaukazie, a gdy wybudzam sie w nocy wciaz wydaje mi sie, ze slysze, jak idzie niedzwiedz.
Prawie na miejscu- u gory symbol Gruzji  - klasztor Tsminda Sameba

PS1. Razowy kuskus z sosem mysliwskim tastes like shit.
PS2. Jedna buteleczka spirytusu starcza na ugotowanie calej kolacji:)
Okazuje sie, ze Marcin zapomnial jakiejsc kluczowej czesci szwedzkiej maszynki do gotowania:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz