poniedziałek, 13 lipca 2015

NACHWAMDIS AGAIN

Z Szatili w koncu udaje nam sie wydostac marszrutka o g. 12. Niestety - umowiony dzien wczesniej Gruzin z autem nie stawil sie o g. 9. Zapil ponoc. Tak cos mnie tknelo, gdy Giorgi na wczorajszej kolacji mowil, ze podobalo mu sie w Niemczech to, ze jak jest godzina 8, to faktycznie jest 8. Intuicja mi zaczela podpowiadac, ze nasz umowiony kierowca zna tylko czas GMT - czyli Georgia Maybe Time. No i masz, wykrakalam.
Na szczescie kierowca marszrutki jest bardziej odpowiedzialny i kolebiacym sie nad przepasciami busikiem, zjezdzamy mozolnie w dol, zegnajac sie z gorskimi widokami.

PS. Mialam juz swoje rozne gruzinskie fascynacje. Udziwnione budynki komisariatow policji, ploty gruzinskie z furtka z drzwiami od auta. A oto moje kolejne:

Doris i mostek

Calkiem przyzwoity mostek z niestabilna porecza

mostek od trzesacych sie nog

Mostek cywilizowany

Mostek do lazienki

MUTSO - SZATILI


Rano budze sie, a wszyscy juz prawie poszli. No, nie wszyscy, sunia, Tuszetia, ktora z Polakami droge z Omalo pokonala, postanowila zostac z nami. Pogoda pochmurna, trzeba sie zbierac, zeby przejsc ostatnie 12 km droga do Szatili. Sucha stopa i glowa.
W polowie drogi zatrzymuje sie jeep. Gruzin z Tbilisi odrestaurowuje twierdze w Mutso, podwiezie nas do samego Szatili. Tuszetia dostaje na pocieszenie przy rozstaniu polska kielbase i polski pasztet. Mam nadzieje, ze jacys dobrzy ludzie ja przygarna. 
Szatili to juz Chewsuretia. Nie ma juz tuszetyjskich kowbojow (a trzeba przyznac, ze w tych kapeluszach i z reka zawadiacko oparta na biodrze robia wrazenie :), i nie ma juz takiej serdecznosci jak u mieszkancow Tuszetii. Jakos nam trudno sie z nasza gospodynia skomunikowac. W koncu udaje sie zamowic posilek i idziemy sie kapac w wykafelkowanej lazience. Wiecie ile czasu moga spedzic cztery baby w lazience po kilkudniowym trekkingu? Duuuuuzo :P
Lezymy sobie i pachniemy, gdy nagle wpada Elena i ciagnie mnie za rekaw. Przed domem czeka Hans z moim sandalem marnotrawnym. Wiedzialam, ze do mnie wroooooociiiiiiii....Sandal. nie Hans :) Okazalo sie, ze Czesi sandala znalezli i grzecznie Hansowi oddali. 
Odstawilismy wiec gruzinska wersja Kopciuszka i Hans wraz z Giorgim dostali zaproszenie na pozegnalna kolacje. Oni ida jutro dalej, do Kazbegi, mu jedziemy do Tbilisi. Jestesmy im wdzieczne niezmiernie, gdyby nie oni, nie dalybysmy rady. Fakty sa niezaprzeczalne, mialysmy wiecej szczescia niz rozumu.


Gruzinski ambulans i czysta kobieta :)

A tak wygladaj 3 czyste kobiety i twierdza Szatili :)



ACUNTA - MUTSO

Rano czuje sie wysmienicie. Trzeba teraz porzadnie zjesc i porzadnie chusteczkami sie wymyc, skoro sie poprzedniego dnia dzien dziecka sobie urzadzilo :) Teraz, gdy przeszlysmy przelecz mozna bezkarnie jesc wieprzowine - w Tuszetii tradycyjnie sie swinki nie jada, ba! - nawet ponoc ortodoksi butow skorzanych ze swinskiej skory tam nie nosza - taki zwyczaj.
Przy sniadaniu znow poimy rycerzy herbata - rycerze maszynek do gotowania nie maja, tylko ogien, jak to rycerze, wiec spragnieni sa tego boskiego napoju jak Chinczyk ryzu. 
Zbieramy sie do drogi, i o dziwo, nie jestesmy tym razem ostatnie :P Czesi i Niemcy jeszcze sie grzebia, a my ruszamy na wedrowke, ktorej pierwsza czesc wynagradza nam trudy poprzedniego dnia. 
Piknie

Szlak


Po drodze okazuje sie, ze jeden z moich suszacych sie na plecaku sandalkow postanowil zostac gdzies na szlaku. Kurde balans, jak ja teraz przez nastepne strumienie i rzeki bede przechodzic? Napotkanych Hiszpana i dwie Polki prosze, aby potencjalnie znaleziony po drodze, zbuntowany obuw przekazaly Czechom - oni podobnie jak my beda wracac z Szatili. Na szczescie napotkani wedrowcy przynosza dobre wiesci. Mosty na rzekach sa! Ufff, co za ulga, bo rycerze poszli inna droga, nikt juz nas nie bedzie ratowac....

Idziemy dalej. Piekne widoki wkrotce sie koncza i zaczyna sie uciazliwe i strome zejscie w dol. Mam wrazenie, ze palce z butow zaraz mi wyjda przodem. Upal straszliwy. Na dole przeszczesliwe, moczymy sobie obolale stopy.  A potem przechodzimy mostek. Taaaaak, to chyba.... byl mostek. W kazdym razie musialam sobie na tym mostku ze swoimi trzesacymi kolanami pogadac. Zeby przestaly, bo nie chce zleciec i utonac.
Powoli docieramy do cywilizacji. Mutso! Twierdza - orle gniazdo widoczna z oddali. Na dole, przy polu namiotowym machaja do nas rycerze i witamy sie z grupa przesympatycznych Polakow z Lublina - wraz ze stadem dzieci i trzema konmi rowniez te trase przebyli. Szacun, dzieciaki w bojach zaprawione. 

Twierdza Mutso

Ostatni kemping




KEMPING GDZIES W GORACH - PRZELECZ ACUNTA

Nad ranem, o dziwo, nie ma burzy! Za to w nocy budzi mnie stado biegajacych miedzy namiotami psow, a nad ranem budzik ze wszech miar naturalny - owce laza nam nad glowami i meczaaaaaaaa...Gapia sie na nas gdy wystawiamy glowy z namioty. Psy to nie psy, tylko sepy, chyba przyzwyczajone do turystow w tym miejscu, bo czekaja z nadzieja w psich oczach i mocno wyczekujaco ;)
Nie jestesmy mocne w porannym zbieraniu sie. Rycerze juz dawno poszli, Niemcy i Czesi dawno poszli, a my jak ta sojka za morze...
W koncu komu w droge, temu woda ze strumiena do butelki, do tego tabletka do uzdatniania i naprzod marsz! Mamy do pokonania kilka mostkow przez rzeke. Maszerujemy nie za dlugo, gdy mamy do wyboru: albo sandaly zakladac i rwacy strumien z lodowata woda pokonywac, albo po sliskiej kladce sucha teoretycznie stopa przechodzic. Kipiel ponizej kladki przekonuje mnie o slusznosci pierwszej opcji. Po przejsciu strumienia nagla zza gorki wylania sie Hans. "Teraz przed wami trudne zadanie". Czuje sie przez chwile jak w jakims pieprzonym reality show. Nie ma mostu przez rzeke. Trzeba ja przejsc. Inne dziewczyny daly rade, zapewnia Hans. Taaaaak.

Przechodzenie przez rzeke wyglada tak jak na zalaczonych obrazkach. Lekka jak piorko Mal prawie splynela, na szczescie Czech w miare szybko zlapal :)




Idziemy dalej. Wszyscy jak zwykle juz poszli, w koncu przelecz Acunta czeka. Nie uszli za daleko. Kolejny most, ktorego nie ma. I rzeka jeszcze glebsza. Wszyscy czekaja. Giorgi u mijajacego nas po drodze dziadka zalatwil konia, ktory za 5 lari od lepka przewiezie nas i nasze bagaze. Od nas kon dostaje 10 lari na ekstra obiad.



Juz chyba wszystkie rzeki pokonane. Teraz, kiedy rycerze nas juz przez wszystkie przeszkody przepchneli (nie mieli wyjscia, mowi Doris, skoro pomogli nam przez jedna, nie mieli juz odwrotu), przed nami najwieksza, przelecz Acunta, 3400 costam m. n.pm. 

Ale najpierw....tea time u pasterza :)



Przelecz Acunta. Mordercze dla mnie podejscie. Kilka godzin, mam wrazenie, mozolnego wchodzenia serpentynami po piargach. Nie patrze w dol, nie patrze w dol, nie patrze w dol... Widze tylko sciezke przed soba. Probuje wchodzic krokiem salsowym, 7 jednak za malo.  10 krokow, przerwa, 10 krokow przerwa. I po co ci ten bol, strach i zmeczenie, glupia babo. Docieram do gory, jest juz po 18-tej. Do obozowiska jeszcze troche. Zaczynam schodzic i boje sie. Wydaje mi sie, ze w kazdej chwili moge sie poslizgnac i po osuwajacych sie kamlotach gdzies w dol stoczyc. Niedobrze mi. Potykam sie. Doris na mnie czeka. Sprowadza mnie na dol. Mowi do mnie caly czas, chociaz tez sie zle czuje, a ja mam wrazenie, ze to, co jej odpowiadam jest bez sensu. Na dole jak mucha w smole rozkladam namiot i padam.

Wlazlam

Teraz trzeba zlezc



GIREVI - KEMPING GDZIES W GORACH

Nad ranem budzi mnie burza z piorunami. Wali, az milo. Ciemnosc widze, widze ciemnosc...Jaki jest sens takiego w deszczu trekkingu? Na szczescie po sniadaniu pogoda zmierza w strone swiatla  - bedziemy kontunuowac! Jestesmy jeden dzien do przodu - gdyby nie podwiozl nas Wacho, tutaj dotarlybysmy dopiero jutro. Jeden dzien  w zapasie napawa optymizmem - zawsze mozna jakies niepogody gdzies sobie przeczekac.
Poznani w Girevi Niemiec i Gruzin juz wczoraj radzili nam pozwolenie na przejscie gorami od pogranicznikow jeszcze wieczorem zalatwic. No i trzeba bylo sluchac...Teraz tracimy mnostwo czasu, ale mozna za to przyjacielska kaukaska sunie pomiziac i z pogranicznikami pogadac. Pogranicznik zachwycony, ze wczoraj obchodzilam urodziny w Tuszetii :) Czacza byla? Byla! Wino bylo? Bylo!
A przewodnika nie chcecie na droge dziewczyny? Nie chcemy! Maladcy! (Ze niby takie odwazne jestesmy). 
Z duzym poslizgiem, ruszamy. Trasa niezbyt trudna, poza tym Gruzin z Niemcem i inni majacza gdzies w oddali, wiadomo zatem, gdzie isc. Szlak do tego przez Polakow oznaczony, blyskaja gdzieniegdzie swojsko zielone znaczki. 
Mijamy po drodze Gruzina z Niemcem, czeska pare i niemiecka pare. Zzyjemy sie potem na tym trekkingu ;)
Bo oto, niemalze pod koniec zmudnej tego dnia wedrowki, ukazuje sie naszym oczom szlak, ktory prowadzi...po rzece. Takiej gorskiej, rwacej, glebokiej po pas albo i wyzej. U gory skaly. Za skalami widac Niemca z Gruzinem. Pokazuja nam na migi, ze gora trzeba isc. No jak gora, kuuuuuuurwaaaaaaaa, tam skaly, wysoko, mozna zleciec i spektakularnie do rzeki wleciec. Doris osuwa sie z plecakiem na sliskiej skale, a mi przez chwile serce staje w miejscu. Udaje sie jej po chwili jakos zebrac do kupy. Niemiec idzie po nas. "It's easy climbing" - mowi. "Climbing is not easy" - odpowiadam z nieszczesliwa chyba mina. Bierze kolejno nasze plecaki i przeprowadza nas przez ten easy climbing, podpowiadajac, gdzie stawiac stopy, zeby przejsc. Nie patrze w dol, nie patrze w dol, nie patrze w dol. Uffff, zyjemy...
Niemiecki rycerz to Hans, a gruzinski to Giorgi. Tak se panowie pomysleli, ze mozemy miec problem i zaczekali na nas. Czeska para rowniez przechodzi, niemiecka rowniez. Jestesmy w komplecie. 

A moze jakis meczyk? 

Pocztowka z Tuszetii

Przerwa

Nasi tu byli

Chwila grozy u gory
Chwila grozy - na dole

OMALO - GIREVI

Rano budzi nas burza. Leje potwornie. Mija 7, 8, 9 rano, stan rzeczy nie ulega zmianie. No ale ze jak? Mamy cala imprezke odwolac? Dyskusje nad roznymi scenariuszami, planami A, planami B, C i D powoduja, ze po chwilowym przejasnieniu decydujemy sie wyruszyc do Dartlo zgodnie z poczatkowym planem. Powoli przestaje padac. 
Po drodze mijamy wycieczke dunska na spacerku i rowerzystow pedzacych na leb na szyje z gory. Jeep jadacy w przeciwnym kierunku zatrzymuje sie i jestemy przepytane na okolicznosc tego, czy wiemy, co robimy idac, ot tak, sobie z plecakami do Dartlo, bo to przeciez taaaaak daleeeekoooo. No tak. Prawodopodobienstwo, ze czterem babom rownoczesnie odbilo jest przeciez bardzo wysokie....

Po dwoch godzinach wedrowki zatrzymuje sie Mitsubishi. "Czesc! Gawaritie na ruski?" "Gawarim!" "Podwiezc was do Dartlo?" Hmmmm...Wacho, gdyz tak ow gruzinski rycerz sie zwal jak sie okazalo, musial miec niezly ubaw, widzac nasze miny...My przeciez po gorach chcialysmy pochodzic! Nooooo, ale tam przeciez same gory! Na szczescie zdrowy rozsadek w osobie Mal zwycieza: Glupie jestesmy, jedziemy! Faktycznie, wedrowka do Dartlo to typowy spacer droga, w sumie tak jakby nic ciekawego. Wacho przejezdza obok Dartlo i podwozi nas jeszcze kawal dalej. I tak bedzie musial potem tam na rowerzystow z przyczepka czekac. Tak sobie chlop turizmem sie w tej Gruzji zajmuje i do tego ma mnostwo przyjaciol z Polski. Wiadomix, Polak, Gruzin dwa bratanki :)
Maszerujac sobie dalej droga w podobnych okolicznosciach przyrody, docieramy do Parsmy. To tu nam Wacho polecil nocleg we wsi. Wies okazuje sie opuszczona, a jedyne zywe istoty to dwoch facetow, stado koni i pies. Dopiero za tydzien lub dwa zjada tutaj ludzie. Panowie zapraszaja wprawdzie na nocleg, ale w pustej wsi z dwoma Gruzinami...hmm...tak jakby niechetnie....Zabieramy wiec tylki w troki i ruszamy kilka kilometrow dalej, do Girevi. To ostatnia wies po drodze do Szatili, i ostatni kawalek prowadzi juz po skalkach. Moza se pieknie zleciec i rzeki wleciec. Jestesmy w Girevi. Zaczyna padac. 

Przed

Ninja

Silownia w Tuszetii

Opustoszala Parsma - jak w Grze o tron

Gruzinska goscinnosc - czysta posciel i recznik nawet na jedna noc

"Hotel" Tebulos


AGROTURIZM W OMALO

Gruzja wita nas cieplo. Doslownie, bo o 4 nad ranem ogarnia nas mile ciepeleko tuz po wyjsciu z samolotu. Okazuje sie, ze jestesmy mistrzyniami organizacji - lotnisko, wymiana waluty, zakup karty prepaid, transport na dworzec. Marszrutka do Alwani, skad startuje sie do Tuszetii, dopiero za 3 godziny, wiec kombinujemy. Dogadujemy sie z taksiarzem, ktory nas tam powiezie swoim lekko woniejacym samochodem do celu. Krotka debata po polsku odnosnie stanu trzezwosci taksiarza - czuc od niego alkohol? czy nie czuc? - oto jest pytanie...Chyba nieeeeeee... Decydujemy sie jechac. Po drodze apteka. Pani Aptekarka zdziwiona nieco  najazdem dwoch cudzoziemek o poranku, dokonujacych zakupu kilkunastu buteleczek ze spirytusem. Linie lotnicze gazu do kuchenek jakos nie pozwalaja przewozic,  a cos przeciez musimy jesc na tym trekkingu. Maszynki na spiryt to zatem nasze glowne kuchenne akcesoria.
W Alwani czekaja Mitsubishi Delica i inne auta typu 4WD. Robimy naszemu potencjalnemu kierowcy rozmowe kwalifikacyjna - jak dlugo on po tej drodze do Omalo jezdzi? 8 lat? Przyjety. Droga nie nalezy do najlatwiejszych, wiec chcemy miec pewnosc, ze nie stoczymy sie gdzies w przepasc. 
Mamuka (kierowca) jest mistrzem. Juz po pol godzinie jazdy przekonujemy sie, ze jego spokoj i opanowanie dowiaza nas na miejsce w jednym kawalku.  Do tego Mamuka ma kwatere do wynajecia w Omalo i mame, ktora pysznie gotuje, wiec decydujemy sie na wersje all inclusive, jak burzujki jakies. O godzinie 13 jestemy na miejscu i zaczyna sie byczying. Trek jutro. 

PS. Mama Leila swoim dzieciom trzy wesela zorganizowala - na 500 osob (2 krowy, 5 baranow, 1000 pierozkow chinkali itd itp), na 400 osob (strasznie sie popili i bili) i na 500 osob, bo maz powiedzial, ze po ostatnim razie tylko w restauracji. 50 dolcow od lepka ;)

Biala strzala

Taka sobie droga

Kawal drogi za nami
Tuszetyjska gorska architektura



Odpoczywamy

Chinkali wegetarianskie - z nadzieniem ziemniaczanym
Czacza i wino - nieodlaczny element KAZDEGO posilku

Na sprzedaz - trzeba zaczac sie rozgladac





środa, 1 lipca 2015

GRUZJA - ILEŻ MOŻNA?!

No właśnie. Ileż razy można do tej Gruzji jeździć? Nuuuuudyyyyy...Wg teorii gruzińskich powrotów powinnam do Polszy kochanej z aktem notarialnym na zakup domu wrócić. Taaaa, może zostanę właścicielką - pasterskiej chaty :D
Będzie inaczej.
Ladies' Trek Team w czteroosobowym składzie udaje się do najdzikszej części Gruzji, aby przedreptać najbardziej wydeptany szlak z Omalo do Szatili. 2 dni w cywilizacji, 3 dni bez. Mój pierwszy raz w ten deseń, wcześniej se stonkowałam gubiąc się na krowich ścieżkach i zawsze porządne żarcie i ludzie na zakończenie dnia było. A tu wstrętne zupy-zalewajki, więc mój łakomy żołądek z braku wrażeń kulinarnych będzie strajkował na bank. I nastrój ucierpi.

Relacja będzie zatem pre-factum i post-factum, Drodzy Czytelnicy - w Tuszetii internetów się jeszcze nie dorobili. Ba! Zasięgu telefonii komórkowej również nie. Mam nadzieję, że uda się coś, po zejściu z gór, jeszcze skrobnąć, obiecuję solennie wspiąć się na wyżyny elokwencji i ten 6-dniowy trek i przygody przed i po jakoś lekkostrawnie opisać. Czuję w kościach, że to będzie fotoblog :)


Boję się:
- Drogi Śmierci z Alvani do Omalo
- psów pasterskich z wielkimi zębiskami (na mur i beton Borycha wyczują)
- że się zgubimy we mgle (liczę na swój kompas i Doris harcerskie umiejętności)
- że nie przejdziemy rzek, bo będą za głębokie
- że się pokłócimy
- że będę za domem tęsknić
- że zjem wszystko na samym początku i będę głodować
- że będą chcieli pić z nami wódkę gruzińscy pasterze i gruzińscy pogranicznicy

Czemu jadę:
- adrenalina (Droga Śmierci, psy pasterskie, mgła)
- widoczki (to właściwie chyba na pierwszym miejscu)
- jadą ze mną zajebiste babeczki
- fajnie się polansować, że się było półtora kilometra od Czeczenii ;)
- do Gruzji mogę zawsze wracać
- bo takie mam marzenie


A tu foto. Droga do Omalo, komuś z internetu ukradłam, nie wiem komu, ale dziękuję, oddam potem :)


piątek, 20 marca 2015

Miło było, ale się skończyło

No właśnie. Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Całkiem sympatyczne to Maroko, wbrew wszystkim tym strasznym opowieściom i stereotypom. Kraj pomocnych, uśmiechniętych ludzi (za darmo), osiołków, owiec i marokańskiej whisky*. Dobre żarcie, tanie spanie, niedrogi transport, czegóż więcej trzeba?
Jedyne złe, co nas spotkało to przeziębienie i deszcz.

Dziś nocujemy w hostelu w medynie na polskim piętrze. Bracia Polacy czajnik użyczyli. To Maroko tak wpływa na ludzi. Pewnie gdy wrócę, będę w Poz każdego cudzoziemca zaczepiać i krzyczeć: Welcome to Poland! ;)

* herbata z miętą :)

Zagraj to jeszcze raz, Sam

Jesteśmy w Casa, jak mawiają lokalsi. Na pół dnia wprawdzie tylko, ale objazdówka tramwajem i autobusem miejskim to lepsza opcja niż objazd autokarem Itaki. I za lepszą cenę ;)




Dla tych, co nie wiedzą: Casablanca z Humphreyem Bogartem NIE była kręcona w Casablance!
A dla speed backpackersów takich jak my, oprócz lansu pt. "Byłam w Casablance" nic takiego tu nie ma. Nowoczesne miasto biznesu. Meczet Hasana II to nasz Główny Cel zatem. Składa się z samych Naj.
Jest to Największy Meczet na świecie, do którego niewierni mogą wleźć. Pozostałe dwa, sorry...W części znajduje się pod nim ocean, a w środku takie bajery jak ogrzewana podłoga i rozsuwany, przepysznie zdobiony dach. Jak siedzi w nim 25 000 wiernych to dach rozsuwają, bo klimy brak. Ale gdy pada, nie czekają, aż się zrobi basen, tylko w 3 minuty zasuwają. Tacy decyzyjni ci Marokańczycy.





Co można wrzucić na ruszt

Na głównym placu w Marrakeszu, Jemaa el Fna, sprzedawcy bez pytania zgadują, kto zacz. Polak znaczy. Hasłem przewodnim jest zatem: Magda Gessler! Rzeczona nie podejrzewa chyba, jak bardzo w Maroku znana z niej persona. Myślę jednak, że nawet ona nie pogardziłaby takimi kalmarami z Casablanki.


Niekoniecznie może jednak spróbowałaby kiełbasek w bułce z ulicznego stoiska. O ile się zdążyłam zorientować przy pomocy wyrazów dźwiękonaśladowczych, (meeeee, petite) kiełbaski czerwonego koloru są z jagnięciny. Od razu wiedziałam, że niedobre.


Kiełbaski

A te poniżej ulepki to słodkie razy 10. Dla smakoszy ulepków wyłącznie.


środa, 18 marca 2015

Meknes by ladies

Meknes by ladies, gdyż zostawiamy przeziębionego Wojtka w hotelu, a same ruszamy na miasto.
Meknes jest również miastem sułtańskim, niestety wszystkie pałace pozamykane dla publiki. Podobnie jak pałac królewski, królewskie pola golfowe takoż wysokim murem otoczone. Znów udaje nam się zapętlić, gdy próbujemy tym razem obejść monarsze dobra. Po lewej stronie mamy więc mur, a za nim, jak podejrzewamy, śmierdzące bogactwo, a po prawej, i tu nie podejrzewamy, ale czujemy nosem, śmierdzącą biedę. W sumie może nie ma co narzekać, Mohamed VI uważany jest za oświeconego monarchę, który stara się poprawić sytuację kobiet. Zakazał małżeństw poligamicznych, a kobiety po rozwodzie również mają prawo do opieki nad dzieci. Żonę, inżyniera informatyka, król poznał zresztą ponoć wizytując jedno z przedsiębiorstw w Fezie.

Niestety, ku naszemu ogromnemu żalowi, Doris w szczególności, nie udaje się nam zwiedzić stadniny koni arabskich. Decyzją dyrekcji zwiedzanie jest zabronione. Zamiast tego idziemy się pogapić na owce pasące się na skwerku w środku miasta i na studentów na największym uniwersytecie. Studenci też się na nas gapią, owce, wprost przeciwnie, raczej nas zlewają.

A teraz kilka didaskaliów do fotek. Poniżej ta góra glinianych naczyń to tadżiny. Gotuje się w nim danie zwane tadżinem - warzywa z mięsem, sos z mięsem,  cokolwiek się nawinie. Stawia się toto na ogniu i na taki naczyniu ze stożkiem się ta pychota gotuje.



A tu typowa herbaciarnia. Bywalcami są wyłącznie panowie, którzy siedzą nie twarzą do siebie, ale do ulicy. Jak w kinie. Siedzą, obserwują, komentują. Jak to faceci.


Jeśli jesteś nawalony, a taxi są niebieskie, to jesteś w Meknes. W Marrakeszu żółte, a Fez poznasz po czerwonych taksówkach. Są to tzw. shared taxi, czyli służą jako transport miejski z ustaloną stawką po mieście za jedno miejsce. Wyrzuca cię kierowca gdzieś tam mniej więcej. Co mnie bardzo dziwi, nie możemy zapakować się tam w czwórkę, tylko dzielimy naszą 4-os ekipę na pół i jedziemy dwoma autami. Co jest o tyle dziwniejsze, że na podróże shared taxi na długie dystanse pomiędzy miastami pakujemy się w czwórkę na tylnim siedzeniu, gdyż azaliż taxi jest przewidziana na 6 pasażerów plus kierowca. I tak se jedziemy jak śledzie w beczce. Dosłownie, bo tak się podobno nazywa ta marka Mercedesa, o czym, jak typowa baba, nie miałam bladego pojęcia. Podróże jednak kształcą, co nie?


wtorek, 17 marca 2015

Marokańskie myśli nieuczesane

Myśli nieuczesane czyli wrażenia.
W Maroku jest miło. RYLI. Bo bałam się, że komercha, excuse me, madam i one photo one dollar. Nie ma tego. A przynajmniej nie za dużo. Podobno marokańskie władze zrobiły ocenę ryzyka reputacyjnego i postarały się je odpowiednio zmitygować :D Naciągaczy pogoniono i jest kulturalnie i miło. Można se normalnie po ludzku pogadać. Po ludzku albo po francusku.
Naganiacze są oczywiście. Jeden nawet przypomina mi dość mocno niemieckiego owczarka. Owczarek łapie nas na taxi, niby coś tam mętnie załatwia, ale jednocześnie nie pozwala się ruszyć w poszukiwaniu innych opcji, zagania do stada i do tego szczeka na inne owczarki ;)
A francuski...cóż, angielski można między bajki włożyć. Mało użyteczny. Taki francuski znasz i już jesteś ustawiony w Maroku. Frankofile jacyś, pod wpływem języka, kuchni, a nawet architektury, bo francuskie wioski alpejskie po drodze do Fez widzieliśmy.